Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

„Duch Leash Eye” (Leash Eye)

           

– Nie ścigamy się z nikim, nie czujemy takiej potrzeby – mówi wokalista Quej. I faktycznie, Leash Eye od lat gra we własnej lidze, regularnie wydając kolejne płyty. Najnowsza to „Busy Nights, Hazy Days”, materiał-marzenie dla każdego fana starego, dobrego hard/southern/stoner rocka czy bluesa, zagranego jednak tak, że od razu ma się świadomość faktu, iż to współczesna produkcja. Do tego, jak podkreśla gitarzysta Opath, zespół nigdy nie chciał, żeby jego muzykę dało się łatwo zaszufladkować – efekt to jedyny w swoim rodzaju hard truckin’ rock.

                 

HMP: Pracowite noce, mgliste dni – jeśli dodamy do tego jeszcze pandemiczne lockdowny, to wygląda na to, że mieliście sporo czasu na przygotowanie następcy „Blues, Brawls & Beverages”?

Quej: Zasadniczo tak. Pandemia dała się we znaki chyba wszystkim. Staraliśmy się mimo wszystko nie próżnować i wykorzystać ten czas możliwie najlepiej. W tak zwanym międzyczasie zrobiliśmy też singla „Last Call”, który został nagrany częściowo na naszej sali prób. Materiał na „Busy Nights, Hazy Days” udało się zarejestrować dość sprawnie i w niezłym tempie co chyba udowadnia, że całkiem nieźle się do procesu nagrywania przygotowaliśmy.

Od razu mieliście takie założenie, że „Busy Nights, Hazy Days” będzie albumem podkreślającym 25 lat istnienia zespołu, czy też dopiero w trakcie prac nad tym materiałem zorientowaliście się, że rok 2021 będzie tym jubileuszowym?

Quej: Nie przypominam sobie, żeby w zespole było ciśnienie na to, żeby album wydać na 25-lecie. Myślę, że wyszło to dość naturalnie, również tak, żeby zachować ten optymalny czas między kolejnymi wydawnictwami.
Opath: Potwierdzam. To nie było planowane, choć może powinno. Musimy zaplanować kolejne wydawnictwa, żeby wydać coś na 30-lecie. (śmiech)

W roku 1996 byliście znacznie młodsi, a co niektórzy z niedawnego zaciągu chodzili chyba jeszcze do przedszkola i nawet im się nie śniło, że w przyszłości trafią do Leash Eye. W każdym razie pewnie nie przeszło wam na tym początkowym etapie przez myśl, że przygoda z tym zespołem potrwa tyle lat: ważny był kolejny koncert, pierwsza czy następna płyta i tak to jakoś nieoczekiwanie zleciało?

Opath: Na początku w ogóle nie myśleliśmy ile to potrwa. Każdy z nas już wcześniej gdzieś grał i brakowało nam tego. Założyliśmy zespół, żeby sobie pograć i tyle. Pewnie w głowach wszystkich z nas wyświetlił się obraz naszego zespołu na Wembley czy w Madison Square Garden, ale ogólnie żyliśmy chwilą. Nie myśleliśmy o płycie czy koncertach. To przyszło stosunkowo późno, bo zanim wydaliśmy pierwszą płytę minęło chyba dwanaście lat.

Zawartość nowego albumu potwierdza jednak, że w żadnym razie nie jesteście jakimiś wypalonymi weteranami – granie wciąż was rajcuje, co przekłada się na jakość nowych utworów?

Opath: Myślę, że weny nam nie brakuje. Ja przynajmniej, nie męczyłem się przy komponowaniu i sądzę, że reszta kompozytorów również. Tak więc potencjał wciąż jest, a nabyte doświadczenie dodaje do tego wszystkiego kilka punktów. A granie musi rajcować, żeby to miało sens. Z grania na siłę nic dobrego nie wyjdzie.

Warto podkreślić, że po wydaniu „Hard Truckin’ Rock” mieliście kilka personalnych zawirowań, odeszli bowiem Sebastian Pańczyk i Łukasz Konarski, wieloletni wokalista i perkusista. Znalezienie odpowiedniego wokalisty trochę trwało, z perkusistą poszło szybciej i już od pięciu lat Leash Eye znowu ma stabilny skład?

Opath: Tak, najpierw odszedł Sebastian, a trzy lata później Konar przy czym wtedy już Quej był z nami. Faktem jest to co piszesz czyli, że ze znalezieniem perkusisty poszło szybciej. Dodam, że to było najprawdopodobniej najszybsze znalezienie bębniarza w historii świata (śmiech). Od momentu, w którym Konar zakomunikował nam, że odchodzi z zespołu, do przyjęcia naszej propozycji przez BeeGeesa minęły dwie godziny i tak oto w tym składzie nagraliśmy już dwie płyty i zagraliśmy wiele koncertów. (śmiech)

Nie da się jednak nie zauważyć, że to właśnie z wokalistami i perkusistami Leash Eye jest najbardziej nie po drodze – to przypadek, czy może skutek jakiegoś gitarowo-klawiszowego sprzysiężenia? (śmiech)

Opath: Tak to może wyglądać, ale żadnego spisku nie ma (śmiech).Od momentu gdy zaczęliśmy grać koncerty do każdej z roszad dochodziło w wyniku decyzji odchodzącego. To są zawsze trudne chwile dla zespołu, ale za każdym razem jakoś udawało się nam trafiać na godnych następców.

Co Łukasz Podgórski i Marcin Bidziński wnieśli do zespołu, poza czymś tak oczywistym jak umiejętności czy talent? Nie było czasem tak, że ten zastrzyk świeżej krwi wyrwał was z pewnego marazmu, czego efektem był najpierw album „Blues, Brawls & Beverages”, a teraz „Busy Nights, Hazy Days”?

Opath: Marazmu nie odnotowałem w Leash Eye nigdy. Było wręcz odwrotnie, bo każdy był zaangażowany w granie i dużo od siebie dawał. Po odejściu Sebastiana, a później Konara, nawet przez moment nie pomyśleliśmy, że to koniec zespołu i z dużą determinacją rozpoczęliśmy poszukiwania, ale faktem jest, że pojawienie się BeeGeesa i Queja miało duży wpływ na kapelę ogólnie, nie tylko na muzykę.

„Hard truckin’ rock” to fajne, wieloznaczne określenie – dość szybko wpadliście na to, że połączenie hard i southern/stoner rocka w najbardziej klasycznym wydaniu może dać ciekawe efekty, a kolejne płyty są rezultatem kolejnych poszukiwań w celu wzbogacenia tej formuły, chociażby o starego, dobrego bluesa?

Opath: Chyba nigdy nie kombinowaliśmy w ten sposób. Po prostu gramy to co lubimy. Na początku zafascynował nas grunge czyli Alice In Chains, Soundgarden, Pearl Jam i słychać to moim zdaniem na pierwszej płycie. Natomiast przebijała się już tam w małym stopniu pewna stonerowo/southernowa tendencja. Nie tylko w muzyce. Wystarczy spojrzeć na okładkę tego debiutanckiego albumu, przy czym wtedy jeszcze te pojęcia były dla nas raczej obce. Dopiero później w naszej świadomości pojawiły się typowo stonerowe zespoły, ale nigdy nie chcieliśmy, żeby naszą muzykę dało się bardzo konkretnie zaszufladkować, dlatego tylko przemycamy do swojego hard truckin’ rocka elementy innych gatunków.

Zaskakuje też ta syntezatorowa koda „Electric Suns” – Leash Eye i elektroniczny rock lat 70. i 80. też nie muszą być dla siebie obcymi bytami?

Quej: Powiem szczerze, że dla mnie samego było to niemałe zaskoczenie. Sam ten fragment został nagrany i wymyślony już po właściwym procesie pracy w Santa Studio. Pierwszy kontakt był dość dziwny, ale po kolejnych odsłuchach stwierdziłem, że pasuje to tak doskonale, że nie wyobrażam sobie innego zakończenia tego numeru. Voltan dał tam popis przez duże P.

Opath: Gdy usłyszałem tę propozycję Voltana na outro to byłem totalnie na nie, ale potem odpaliliśmy to w studio i zacząłem się łamać. Nie minęło dużo czasu i stwierdziłem, że to jest tak nieoczywiste, że musi znaleźć się na płycie. (śmiech)

Puszczacie też do słuchaczy oko w „Where The Grass Is Green And The Girls Are Pretty” – kto w zespole jest największym fanem Gunsów z tego klasycznego okresu?

Quej: Wychodzi chyba na to, że ja. Generalnie historia powstania tego tekstu jest dość zabawna. Chyba Opath, na którejś z kolei próbie, podśpiewał sobie, pod riff wprowadzający do refrenu, gunsowe "Nothing can last forever, even cold November rain" (w oryginale nie ma słowa „can”). Trochę się podśmiałem, że zrobimy swoisty tribute song dla G N'R. Powiedziałem to na początku w ramach żartu, ale po niedługim czasie i przypomnieniu sobie kilku tytułów Gunsów postanowiłem uszyć na ich bazie historyjkę. I tak to było, wysoki sądzie. (śmiech)

Opath: Swego czasu byłem mega fanem G N’R i gdy Quej o tym powiedział, to pomysł bardzo mi się spodobał. Zacząłem mu nawet posyłać tytuły Gunsów do wykorzystania w tekście, ale okazało się, że nie ma takiej potrzeby. Nie wiedziałem, że Łukasz zna ich twórczość aż tak dobrze. (śmiech)

Miast z wiekiem łagodnieć, brzmicie coraz mocniej, nawet organy Voltana wydają się być zadziorniejsze niż kiedykolwiek – chcieliście uniknąć komentarzy: kiedyś to grali, teraz to już żaden hard rock?

Quej: Nie wydaje mi się, żebyśmy cokolwiek na tym albumie chcieli celowo podostrzyć, podkręcić czy „umetalowić”. Po „Blues, Brawls & Beverages”, nie usiedliśmy do stołu z postanowieniem „nie może być lżej niż na poprzedniej”. Płyta powstała w bardzo naturalny dla nas sposób i dobrze oddaje ducha Leash Eye. Nie ścigamy się z nikim, nie czujemy takiej potrzeby.

Jednocześnie poszczególnym utworom, jak singlowemu „… Of The Night” czy „No Time To Take It Easy”, nie brakuje też chwytliwości – ciężar nie wyklucza melodii, co w heavy rocku sprawdza się od początku jego istnienia?

Quej: Powiem ci szczerze, że to bardzo miło usłyszeć, że numery są chwytliwe. Miałem pewne założenie, już na etapie powstawania aranżacji, pisania tekstów, że chcę, aby refreny były możliwie najbardziej „stadionowe”, jak tylko się da. Wydaje mi się, że ten album jest najbardziej śpiewnym i melodyjnym w historii bandu.

Czymś więcej niż tylko ciekawostką są na tej płycie partie w wykonaniu wokalistek – udział Moniki Urlik nie jest tu w sumie żadnym zaskoczeniem, ale zaprosiliście też do współpracy Margo, wokalistkę deathmetalowej Moyry, co może już co niektórych dziwić?

Opath: Zamysł był taki, żeby Margo swoimi screamami zrobiła tło do chórków Voltana. Taki patent już zastosowaliśmy wcześniej w utworze „The Age Ov Kosmotaur” z płyty „Hard Truckin’ Rock” tylko wtedy screamy i growle zrobiłem ja. Jeśli chodzi o Monikę, to już drugi raz zrobiła nam chórki i tym razem są jeszcze lepsze niż na „Blues, Brawls & Beverages”. Chcieliśmy, żeby chórki Moniki dodały tym utworom nieco południowego charakteru i udało się.

Quej: Wiedziałem, że Monika jest świetną wokalistką, szczególnie w tematach okołosoulowych. Po pierwszej jej wizycie w studio i nagrywkach na „Blues, Brawls & Beverages” wiedziałem też, że w roli wspierającej w chórkach też jest świetna. Ale to, co zrobiła na tej płycie jest przedoskonałe. Nie bez kozery w „... Of The Night" zdecydowaliśmy się w pewnej partii niemal zrównać jej wokal z moim. Dla mnie to najlepszy wokalnie moment na tym albumie. Zawsze mam tam ciary i to właśnie dzięki niej.

Jest nie tylko mocniej, ale i surowiej, tak jakbyście dążyli do jak najbardziej organicznego, „starego” brzmienia. Wydaje mi się zresztą, że ten proces trwa od lat, bo praktycznie każdą płytę nagrywaliście z kimś innym, a za produkcję „Busy Nights, Hazy Days” odpowiadacie już sami?

Quej: O ile sama robota z instrumentami czy w moim przypadku mikrofonem przebiegła względnie szybko o tyle sam proces mixu i masteringu tego materiału trawał… umówmy się dość długo. Dużo było dyskusji o ogółach i szczegółach. Ostatecznie chyba się opłacało. W bandzie jest przekonanie, że udało nam się osiągnąć to, co chcieliśmy. Mamy nadzieję, że u słuchaczy również jest podobnie i album brzmieniowo trafia w ich gusta.

Co będzie kolejnym etapem szukania wymarzonego brzmienia Leash Eye? Analogowe studio, nagrywanie na setkę, etc.?

Opath: Na tak zwaną setkę nagrywaliśmy już drugi raz, bo poprzednia płyta także, była tak rejestrowana. Oczywiście nie jesteśmy póki co gotowi mentalnie na totalną setkę, czyli rejestrację wszystkiego na raz, bo wtedy musielibyśmy znacznie okroić naszą muzykę i brzmienie, ale oczywiście w jakimś jednym numerze można by spróbować. Jeśli zaś chodzi o analogowe studio to fajnie by było nagrać coś w ten sposób, ale w tej chwili jest to poza naszymi możliwościami finansowymi.

Poza debiutancką wasze płyty były zawsze dość długie, przekraczając 50 minut. Najnowszy album trwa niecałe 39 minut. To typowo „winylowy” czas trwania – czyżbyście szykowali niespodziankę dla zwolenników czarnych płyt, przełamując tym samym schemat wyłącznie kompaktowych wydawnictw w swym dorobku?

Quej: Temat rzeka. Ale może w końcu uda się ogarnąć ten temat.

Opath: Do tej pory mieliśmy jeden problem… finansowy. Teraz doszedł jeszcze kłopot z dostępnością surowca, z którego wykonuje się płyty winylowe. Wszystko zatem dodatkowo się wydłuża oraz jeszcze więcej kosztuje. Ale faktem jest, że czas trwania płyty jest winylowy i nie ukrywam, że braliśmy to pod uwagę.
Mamy też renesans popularności kaset magnetofonowych, znacznie tańszych w produkcji niż płyty winylowe – może doczekamy się więc waszych albumów na tym nośniku?

Opath: Do tej pory zupełnie nas to nie interesowało, ale skoro niemal w każdym wywiadzie pada to pytanie, to może trzeba tę kwestię przemyśleć, przy czym musiałby to być naprawdę niewielki nakład przeznaczony dla Leash Eye Ultras (śmiech). Bardziej zależy nam na płycie winylowej. Może tym razem się uda.

Na początku współpracowaliście z Metal Mundus, potem dwa kolejne albumy ukazały z logo Metal Mind, ale już od lat samodzielnie wydajecie swoje płyty – tradycyjnie pojmowany wydawca nie jest w roku 2022 takiemu zespołowi jak Leash Eye do niczego potrzebny?

Opath: Myśleliśmy, że nie jest przy okazji poprzedniej płyty, ale okazuje się, że się przeliczyliśmy. Mając to na uwadze, tym razem skontaktowaliśmy się z Metal Mind i przez moment nawet się zainteresowali, ale ostatecznie do podpisania umowy nie doszło, a szkoda, bo w tej sytuacji ponownie musimy zadbać o promocję sami, co wiąże się z dużym zaangażowaniem czasu oraz pieniędzy.

Za to, fani, generalnie odbiorcy muzyki, już owszem. Z tego co słyszałem wasz koncert na 25-lecie był udany, na scenie pojawili się nawet tacy goście jak: Sebastian Pańczyk, Sławomir Osówniak, Piotr Wojtkowski i Łukasz Konarski. Jaki będzie ciąg dalszy, pogracie trochę w najbliższych miesiącach?

Quej: Myślę, że możemy uznać, że był to bardzo udany koncert, zarówno pod względem frekwencji jak i tego co działo się na scenie. Wielu gości, sporo pozytywnego zamieszania. Co do planów to sezon wiosna/lato możemy uznać za względnie udany i czekamy teraz na jesień i drugą część trasy.

Fakt, że na mniej znane zespoły publiczność nie wali drzwiami i oknami, a sprzedaż płyt CD jest już wręcz symboliczna, w żadnym razie was więc nie zniechęca, bo muzyka jest waszą największą pasją, niezależną od ilości jej odbiorców?

Quej: Jasne, że nie zniechęca. Ciągle fajnie jest odwiedzić nowe miejsca, wpaść na fajnych ludzi na koncertach potem z nimi „pobiesiadować”. Czy na koncercie jest 30 czy 60 czy 120 osób niewiele w tej materii zmienia.

Wojciech Chamryk

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5073761
DzisiajDzisiaj502
WczorajWczoraj2441
Ten tydzieńTen tydzień10718
Ten miesiącTen miesiąc7481
WszystkieWszystkie5073761
13.59.122.162